niedziela, 2 czerwca 2024

Road to London tydzień 2

rozminąłem w dziennikarzem poznanym jeszcze w Cardiff, ale szansa na wywiad będzie jeszcze jutro.

Około 15:00 docieram już na miejsce, gdzie spędzę dwie noce Mikel jego żona z Korei i 14 miesięczna córka w

 Dzień dziesiąty: Recklinghausen-Nettetal

101 km. Czas jazdy: 5:41

Wyruszam leniwie, około 8:00. Mógłbym nawet później, ale popołudniu zapowiadają opady, więc wolę zrobić trasę szybciej. Kieruję się w stronę Gelsenkirchen. Tam zdjęcie pod stadionem. Niestety znowu tylko z daleka. Chyba już coś przygotowują na Euro 2024.

Następnie trasa prowadzi wzdłuż kanałów dla barek, a później kawałek Renem. Jedzie się całkiem fajnie, cisza i spokój, jedynie trochę błota po opadach - moja biała flaga Realu przyczepiona do roweru będzie wymagać czyszczenia.

Przeciskam się przez Duisburg, gdzie robimy szybką przerwę nad Renem. Rezygnuję z dłuższego postoju. Do celu już niedaleko, a tam będzie czekać na mnie obiad. Na miejscu melduję się o 14:30. Dawno tak szybko nie kończylem, jest więc czas na relaks - kąpiel w basenie, piwko i zabawy z 3-letnią Emilią. 

 

Dzień jedenasty: Nettetal-Wijk - Van Aalburg

121 km. Czas jazdy: 8:02

Rano ruszam około 8:00. Do granicy niedaleko. Jadąc ścieżką nawet się nie zorientowałem, kiedy ją tak naprawdę przekroczyłem. Czasy kontroli minęły i oby się nie wróciły.

Holandia wita mnie pięknymi, lepszymi od niemieckich ścieżkami, które nie prowadzą naookoło, ale oprócz tego chłodnym wiatrem. Muszę ubrać grubszą bluzę, a także długie spodnie. Kilometry upływają dosyć sprawnie, choć jadę dość leniwie, bo dziś także nie muszę się spieszyć.

Robię dłuższą przerwę obiadową nad jednym z kanałów. Gotuję zupkę i przygrzewam mięso z wczorajszego grilla. Kawałek oddaję także pieskowi, który nie wiadomo skąd błąka się na ścieżce rowerowej.

Zabieram się za czyszczenie białej flagi Realu przymocowanej do roweru. Wczoraj było sproro błota i tak mocno się zabrudziła, że trochę obciach tak jeździc.

Niestety rozpadało się szybciej niż zapowiadano w prognozach i przychodzi mi kończyć dzień w deszczu i przy silnym wietrze.

Dziś gościnę mam w wiosce z pięknym widokiem na rzekę i koncertem żab wieczorem. Ze starszym małżeństwem trochę rozmawiam po angielsku i niemiecku, ale kładę się wcześniej spać.

Wczoraj do późna oglądaliśmy mecz barażowy o awans do Bundesligi. Była dogrywka i karne. Oby w sobotę emocji nie zabrakło, tak jak wczoraj, a jednak zwycięstwo przyszło trochę szybciej!

 

Dzień dwunasty: Wijk en Aalburg - Hoek van Holland

107 km. Czas jazdy: 7:52

 

Rano niespiesznie jem z gospodarzami śniadanie i spoglądam z przeszklonego salonu na padający deszcz. Prognozy jednak są optymistyczne - koło 8:30 ma przestać padać i rzeczywiście tak jest.

Wyruszam o 8:15. Ledwo co już kropi, a po paru kilometrach można zdjąć ubrania przeciwdeszczowe. Jeden most jest dla rowerów dziś zamknięty, więc kieruję się na prom. Płacę 1,15 euro i za chwilę jestem w Doodtrech. Zwiedzam kościół z możliwością wejścia na wieżę, który polecili mi dzisiejsi gospodarze. Spożywam szybką kawę i ciastko i lecę dalej do Rotterdamu.

Tam zatrzymuję się w sieciówce na obiad (pogoda nie zachęca do biwakowania - nie pada, ale wieje i jest strasznie zimno, jak na maj). Spotykam Polaka, który rozwozi jedzenie. Chwilę rozmawiamy i okazuje się on być kibicem Realu. Czytał o moich wcześniejszych wyprawach w Internecie. Polski język można tu słyszeć praktycznie na każdym kroku, wystarczy chwilę postać na światłach.

Zwiedzam trochę miasto, choć koło 15:00 trudno się gdzieś przecisnąć, nawet rowerem. Dodatkowo trzeba uważać na skutery, które mogą poruszać się po ścieżkach. Robię parę zdjęć pod głównym atrakcjami i jadę dalej w stronę morza. Kolejne 30 km przebiega sprawnie, wyszło nawet słońce i można zdjąć bluzę.

Robię szybkie zakupy na kolację, śniadanie i znajduję jeszcze czas na spacer i piwko nad morzem. Na kąpiel się nie decyduję. Powoli trzeba ruszać na prom. Kontrola paszportu przebiega sprawnie, jednak trochę się czeka na wjazd. Najpierw wjeżdżają tiry, a dopiero potem osobówki i kilkoro rowerzystów. 

Jutro nastąpi już zmiana czasu i kierunku jazdy. Do Londynu na Wembley zostanie jakieś 150 km, ale jutro zrobię około 100 km, a potem w piątek już na luzie brakujący kawałek.

 

Dzień trzynasty: Harwich-Epping

117 km. Czas jazdy: 6:52

Rano około 5:30 na statku budzi mnie przyjemna melodyjka, która wybrzmiewa w kabinie i mówi, że restauracja na pokładzie jest otwarta i zachęca do skorzystania z oferty śniadaniowej. Ja korzystam ze swoich marketowych zapasów i leniwie schodzę na dół na pokład gdzie stoją przypięte rowery. Całkiem ich sporo ale mało który obłożony sporym bagażem, tak jak mój.

Następuje sprawny wyjazd ze statku, szybka kontrola paszportu i ruszam w drogę. Pogoda sprzyja. Nie wieje, nie pada i nie za zimno. Okoliczne wioski powoli budzą się do życia. Przy rozbudowie chyba gazociągu robotnicy robią specjalnie przejście, abym nie musiał zwracać a jeden widząc moją flagę krzyczy Hala Madrid!

Londyn już nie jest daleko, cykam sobie zdjęcie z drogowskazem, a za chwilę przerwa na śniadanie w Colchester w McDonald's. Korzystam z Wi-Fi, opłaty romingowe pewnie nie są jakieś astronomiczne, ale jeszcze parę dni w Anglii będę. Z Nawigacji teraz też korzystam online i nawet ma tę przewagę, że pokazuje mi Odległości w km a nie tak jak Google w milach.

W Chelmsford wstępuję na chwilę do kościoła (w Anglii nie ma dziś święta Bożego Ciała), następnie przerwa na obiad. Nieśpiesznie ruszam dalej. W końcu do celu na dziś już niedaleko, a z gospodarzem jestem umówiony dopiero od 17:00. Na ostatnim dystansie lekko postraszyło deszczem. Łykam małą kawę po drodze. Na koniec jest jeszcze lekki podjazd i melduję się na przedmieściach Londynu. Ralf mój gospodarz bardzo lubi gotować. Przygotowuje pyszną rybę z batatami i duszonymi warzywami. Do tego serwuje craftową kawę i piwo. Na deser otrzymuję wiadomość z Fanklubu, że udało się dla mnie załatwić bilet, a prawie już zacząłem wątpić, że tym razem znów się uda. W dobrym nastroju kładę się spać.

 

Dzień czternasty: Epping-Wembley

46 km. Czas jazdy 2:56

Rano Ralf przygotowuje solidne brytyjskie śniadanie: jajka z bekonem i fasolą. najedzony ruszam w stronę Londynu. Do przejechania 46 km. Jadę trochę lasem, trochę przez błoto. W końcu łapię odpowiednią drogę wzdłuż kanału, gdzie cumują zaniedbane łódki służące już chyba tylko za śmietnik.

Po około 20 km jestem już w mieście. Ruch samochodowy i pieszy dosyć spory, ale mogę się rowerem poruszać po buspasie, więc w korku nie stoję. Zatrzymują mnie jedynie światła, od autobusów jestem szybszy gdyż nie zatrzymuję się na żadnym przystanku. Punktualnie o 12:00 docieram na Wembley. Sesja zdjęciowa nawet w dobrym miejscu, z widokiem na stadion - bez przepustki i tak nie ma co dziś na wejście liczyć.

Następnie obiad w lokalnym fast foodzie zaraz obok, później kupuję jeszcze stretchfiolie do pakowania roweru w poniedziałek na lotnisku, trochę się rozminąłem w dziennikarzem poznanym jeszcze w Cardiff, ale szansa na wywiad będzie jeszcze jutro.

Około 15:00 docieram już na miejsce, gdzie spędzę dwie noce Mikel jego żona z Korei i 14 miesięczna córka witają mnie serdecznie. Akurat jedzą obiad i też się załapałem. W domu mają odbyć się zaraz zajęcia jogi, więc wybieram się zwiedzić okolice. Jesteśmy omówieni około 18:00 na kolację ze znajomymi.

Wybieramy się do niedrogiej rumuńskiej restauracji, mimo sprzeciwu za nic nie płacę, a nawet jeszcze zatrzymujemy się na deser w drodze powrotnej. Jutro od rana znowu w domu jakieś zajęcia, więc wyruszę na miasto do centrum i pewnie wrócę w nocy oby że zdobytym pucharem.

 Podsumowanie 

w sumie km wyszło mi 1545 czyli mniej więcej tyle i planowałem bo wiadomo że zawsze na trasie gdzieś się zboczy. jeszcze zostanie mi 45 na lotnisko i 65 z lotniska to już w poniedziałek.

Dobrze przygotowany rower daje duży komfort jazdy na trasie obyło się bez awarii ( zaliczyłem tylko parę wywrotek jednego dnia) nie złapałem też żadnej dętki. Trasę planowałem tak miałem noclegi między miastami, a resztę wytyczałem tak jak zawsze na bieżąco.Raczej nie korzystam ze śladu Gpx. gdzie się da z pełnymi sakwami wolę jechać asfaltem. Kondycyjnie nie narzekałem choć z początku coś tam w kolanie pobolewało jak zawsze na trasie po po paru dniach jazdy przestało. było trochę górek ale nie aż takich wymagających jak alpy czy choćby nasze Tatry czy nawet Beskidy. Organizacyjnie zawsze można coś poprawić. czegoś nie spakować albo coś wziąsc ale to szczegóły. Wyprawa jak najbardziej udana w sobotę udało się coś tam nawet do do południa zwiedzić w Londynie a potem już przygotowania do meczu coś tam nawet powiedziałem do hiszpańskiej telewizji. ale z dziennikarzami nie zawsze łatwo się jest umówić mimo że cię gdzies tam już pamiętają to jak mają dużo innych materiałów/ ciekawszych newsów nie zawsze znajdą czas. dla ciebie. co do samego meczu obserwowałam bo bardzo spokojnie mimo iż do przerwy Real nie grał za dobrze w żadnym momencie nie obawiałem się o wynik ostatecznie zwycięstwo przyszło dosyć łatwo a po bramkach i ostatnim gwizdku nie było jakieś szalonej radości. widocznie 6 finał Ligi mistrzów w ciągu 10 lat nie robi już aż takiego wrażenia.

Chyba nawet to jeszcze nie dotarło jak dużo udało mi się osiągnąć. Na razie nie planuje nic na przyszłość życie samo pokaże gdzie będzie kolejny wyjazd i czy będzie mi danej jechać





































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz