niedziela, 26 maja 2024

Road to London tydzień 1


Dzień pierwszy: Jemielnica -Wrocław

132km. Czas jazdy 6:16


Zaczynam jazdę o 9:00. Trochę późno jak na wyprawowe warunki, ale nie ma się co śpieszyć. Kilometrów nie jest aż tak dużo, trasa zaplanowana, a z gospodarzem umówiłem się po 20:00, więc nie ma problemu 


Pierwszy dystans to trasa taka jak do pracy, więc znam ją praktycznie na pamięć.


Jadę do Opola główną drogą, jest lekko słonecznie, ruch niewielki, więc kilometry mijają same. Z Opola skręcam w stronę elektrowni. Dalej zatrzymuję się w następnej wiosce w lokalnym fast foodzie na burgera i frytki. Dalej ruszam wioskami. Gęstość zaludnienia niewielka, ruch samochodowy także.


Z oddali nadciągają czarne chmury. Akurat jest stacja, więc zatrzymuję się. Chwila zawahania, czy jechać dalej. Spoglądam na chmury i zdecydowałem się zatrzymać na kawę i kanapkę. Była to dobra decyzja. Jakąś chwilę później naprawdę solidnie się rozpadało a jeśli jest okazja, to po co moknąć?


Po niecałej godzinie deszcz przechodzi, więc ruszam dalej. Jedzie się naprawdę przyjemnie. Do celu już niedaleko, a mam jeszcze sporo czasu, więc zatrzymuję się nad jeziorkiem. Same luksusy: rowerki wodne, łódki i Toi Toi z zapasem papieru i odświeżaczem powietrza. Jedynymi gośćmi są tutaj Ukraińcy, którzy częstują mnie mięsem z grilla.


Do Wrocławia na nocleg już naprawdę niedaleko, jednak ostatnie 15 km przychodzi mi jechać w deszczu. Nie jest to jednak problem. Śpi się później pod dachem.


Grzesiek i Jadwiga z Warm showers sporo opowiadają o sobie. Miło się rozmawia. Pokazują też fotoksiążkę ze swoimi zdjęciami, jak się poznali, aż do ślubu. Rano oferują się oprowadzić mnie po Wrocławiu.


Dzień drugi: Wrocław - przystań niedaleko Jawora


95km


Dzień rozpoczynam wspólnym spacerem i idąc na 8:00 do pobliskiego kościoła na mszę. Potem wracam, pakuję się i wraz z Grzesiem i jego trzyletnim synkiem Cyrylem jedziemy na małą przejażdżkę po Wrocławiu. Kierujemy się wałami wzdłuż Odry do rynku. Po drodze mijamy Halę Stulecia. Zatrzymujemy się na na parę zdjęć i potem się rozstajemy. Ja ruszam jeszcze na szybkie zdjęcie pod stadion i potem już na trasę.


Wyjeżdżam bocznymi drogami, ale już trochę dalej jestem na krajowej 94 do granicy. Ruch w niedzielę nie aż tak duży. Pobocze nadal szerokie, więc można śmigać. Po jakichś 25 km zjeżdżam z głównej drogi na nocleg. Upatrzone mam jeziorko / zbiornik wodny za jakieś 30 km. Opinie ma dobre, więc można spróbować zaryzykować i się tam rozbić.


Po drodze jeszcze obiadek z kuchenki i chwila drzemki. Dziś mi się nigdzie nie spieszy, jedynie chcę rozbić namiot przed 19:00 i obejrzeć mecz na telefonie :) Zbiornik wodny to raczej takie dzikie łowisko. Kąpiel odpada, za to jest wieża widokowa i sporo spacerowiczów, znajduję jednak spokojnie miejsce na obozowisko do rana. Wieczorem robi się chłodno, więc wskakuję w śpiwór i po meczu momentalnie zasypiam.



Dzień trzeci: Jawor-Zgorzelec


108 km. Czas jazdy 6:43


Noc była chłodna i bardzo jasna za sprawą pełni księżyca. Rano niechętnie wychodzę z namiotu, ale promienie słońca zapowiadają cieplutki dzień. Faktycznie do wyjazdu o 7:30 namiot jest już suchy z porannej rosy.


Cel na dziś Zgorzelec, więc nie aż tak daleko. Początkowo jedzie się dobrze, ale z czasem teren robi się coraz bardziej pofałdowany. Niby niewielkie góreczki ale trzeba się trochę namęczyć i nogi przyzwyczaić do wysiłku.


Zatrzymuję się na chwilę w pięknym kościele w Lwówku Śląskim i jadę dalej praktycznie cały czas od rana szlakiem rowerowym ER-4 który prowadzi aż do Zgorzeleca. Jedzie się przyjemnie. Ruch niewielki, a i we wioskach po drodze mieszkańców mało.


Kończę dosyć wcześnie, bo już przed 17:00. Na wjeździe mijam korek do granicy. Dziś w Niemczech święto i wszyscy wracają chyba z powrotem.


Nocuję u Anety i Grzegorza, znajomych poznanych podczas wyprawy do Gruzji z The Travel Bus, na pogawędke przychodzi jeszcze znajoma Marta, też uczestniczka tamtego tripu. Wspominamy naszą wyprawę przy piwku w altanie. Na koniec dnia jeszcze szybkie czyszczenie łańcucha i jutro z rana śmigam już do Niemiec.


Dzień czwarty: Zgorzelec -Nuchritz


128km



Dzień zapowiada się słonecznie, ruszam do przejścia granicznego. Przejeżdżam obok, zatrzymujac samochody policjantów, wjeżdżam do Goerlitz, parę zdjęć i dalej w trasę: ścieżki rowerowe, wiatraki, piękne widoki, aż trzeba uważać żeby nie zjechać z wyznaczonej trasy.


Na bocznych drogach ruch niewielki. Dojeżdżam do Bautzen. W mieście chyba był jakiś festyn/festiwal ludowy, bo wszędzie pełno derokarcji. Następnie za miastem na ścieżce rowerowej niestety gubię drona. Chciałem nagrać ujęcie z jazdy, ale w pewnym momencie bateria słabnie. Dron zamiast szybko wrócic do bazy próbuje dolecieć z powrotem do siebie, jednak jakoś niefortunnie gubi się ostatnie połączenie i ląduje w gęsto zarośniętym polu. Pół godziny poszukiwań spełzo na niczym. Trochę przeżywam stratę, ale trzeba jechać dalej.


Na obiad postój na stawie w towarzystwie kaczek i łabędzi. Zbierają się chmury na horyzoncie, więc prędko ruszam dalej.


Wiatr wieje w plecy, kilometrów do celu już niewiele. Prędko pomykam, żeby zdążyć przed opadami, które w pewnym momencie i tak nadchodzą. Na szczęście akurat jest zadaszona wiata przystanku, można się schronić, zjeść resztę zapasów i przeczekać.


Po 20 minutach opady ustają, a ja suchy docieram na miejsce. Gospodarz Markus od razu częstuje mnie zimnym piwkiem. Dosyć długo rozmawiamy, potem jeszcze telefon do brata z okazji 25. urodzin i idę spać . Jutro czeka mnie podobna trasa. Prognozy zapowiadają opady w nocy i do południa ale zobaczymy czy się sprawdzą.


Dzień piąty: Nuchrichtz -Halle


142 km. Czas jazdy 9:32



O 7:30 żegnam się z gospodarzem. Ja wsiadam na rower, on do pracy na budowę. Początkowo mam problemy, żeby znaleźć odpowiednią trasę. Zakazy dla rowerów dają swoje, a budowy i niechętnie przepuszczający rower robotnicy dają mi się we znaki w sumie prawie aż do końca.


Wiatr wieje już dziś niestety w twarz, a po pierwszym postoju się rozpadało. Nie jest to może jakieś oberwanie chmury, ale pada cały czas, więc trochę moknę. Tempo bardzo słabe, wjeżdżam do Lepizig, choć nie do centrum, bo tego w ogóle nie miałem w planach. Przerwa na obiad i lekkie suszenie w korporacji u McDonalds’a. Biwak w takiej pogodzie zdecydowanie odpada. Później się już rozpogadza, więc do przyjazdu do Halle zdążyłem wyschnąć. Szybkie foto i filmik w centrum pod kościołem/ katedrą i o 19:00 melduję się na mieszkaniu u Martina i Rebeki. Miło spędzamy wieczór przy rozmowach i winku. Kładę się szybciej spać, gdyż jutro czeka mnie najdłuższy odcinek na trasie, ponad 150 km.


Dzień szósty: Halle - Goettingen


170 km. Czas jazdy 10:08

Dziś do pokonania najdłuższy dystans na wyprawie, więc ruszam już o 6:30. Wyjazd z Halle okazuje się koszmarny: kostka brukowa, remonty dróg i tory tramwajowe. Chwila nieuwagi, koło wpada między szyny i zaliczam glebę. Na szczęście obyło się tylko na otarciach i rozbitym lusterku.


Jedyny sensowny szlak na wyjeździe z miasta prowadzi przez pola i lasy. Wczoraj popadało i dziś jest grząsko, w dodatku ścieżka taka sobie i po drodze znowu zaliczam dwie wywrotki. Jak już łapię z powrotem alsfalt, to znowu remont. Nie prześlizgnie się nawet pieszy i trzeba wracać.


Po pierwszym postoju śniadaniowym w końcu dobra droga rowerowa wzdłuż autostrady. Tego mi było trzeba. Lekkie słoneczko i w końcu kilometry pykają.


Postój na obiad w Nordhausen - kebab z makaronem - czegoś takiego jeszcze nie jadłem. Solidna porcja, ledwo zjadłem całość, mimo iż żołądkek już przyzwyczajony do wyprawowych porcji.


Zostało jeszcze 80 km. Droga robi się pagórkowata, ale szlak dobry, więc nie narzekam. Po 50 km zatrzymuję się jeszcze na kawę i ciasto w piekarni. Pani ekspedientka skrupulatnie liczy moje drobne, a ja pozbywam się ciężaru monet.


Na nocleg do Warm showers ‘ów docieram przed 20:00. Zajmuję się sam sobą. Tanja usypia dzieci i chyba sama zasypia, a Tobias wróci z pracy koło 23:00. Jem kolację, a potem dwa małe piwka w ogrodzie i spać.





Dzień siódmy: Goettingen- Schloss Halbrom



Rano wymieniam parę zdań gospodarzami i koło 8:30 ruszam dalej. Dziś dystans niby mniejszy, ale zapowiadają deszcze, a i trasa płaska nie będzie. Wyraźnie się ochłodziło, także można było zmarznąć szczególnie na zjazdach.


Z początku jechało się super wzdłuż Rzeki Weser. Widoki ładne, infrastruktura turystyczna także, więc i rowerzystów na trasie sporo. W sezonie to może być korek na szlaku. Już teraz widziałem campingi zastawione camperami. Zamiast obiadu decyduję się na kawę i ciasto, a w planie mam coś ugotować na miejscu. Do celu tylko 46 km, niestety tak jak zapowiadano w prognozach, pojawiły się czarne burzowe chmury, grzmoty, błyskawice i silny wiatr. Ubrany już w deszczowe ciuchy ruszam dalej. Po około 15 minutach lunęło. W połączeniu z solidnymi podjazdami droga ciągnie się niemiłosiernie, także na miejscu, na wsi gdzieś pośrodku lasu, jestem dopiero przed 19:00. Śpię w piwnicy przerobionej na mieszkanie. Wita mnie ojciec córki, która tylko kieruje tutaj na nocleg (sama studiuje daleko). Wymieniamy parę zdań, prysznic, kolacja, a potem spacer w poszukiwaniu zasięgu. Cel na jutro: Dortmund.


Dzień ósmy: Schloss Halbrom -Dortmund


128 km. Czas jazdy: 7:52

Ruszam o 7:00. Na początek idealna trasa: prosta droga, szerokie pobocze, na przemian ze ścieżką rowerową. Pogoda idealna do jazdy - 19 stopni i lekkie słoneczko. Kilometry same mijają.


Nadrabiam parę kilometrów, żeby dojechać do Wickede, miasta partnerskiego Jemielnicy. Robię zdjęcie przy znaku i szukam dalej śladów swojej wioski. Znajduję Himmelwitzerplazt, gdzie obok robie przerwę na kebaba. Zagaduję o zdjęcie przy pomniku po niemiecku, odpowiedź słyszę po polsku. Chwilę rozmawiam i trzeba ruszać dalej.


Stąd do Jemielnicy jest 904 km, a ja już zrobiłem chyba ponad 1000 km na dziś i zostało mi koło 40 km. Kieruję się na stadion w Dormtundzie. Niestety, przy bramie stoją stewardzi. Nie wpuszczają bliżej, więc mam tylko zdjęcie z daleka na pamiątkę i potrzeby Fanklubu, który usiłuje mi załatwić bilet na finał.


Około 16:30 docieram już na nocleg do rodziny. Robię szybkie pranie, czyszczenie łańcucha i mogę się relaksować przy grillu i piwku. Wieczorem jeszcze DfB lokal i mecz Realu o 21:00. Mam nadzieję, że nie zasnę na kanapie. Jutro niedziela na luzie - zrobię tylko 30 km, jadąc w dalsze odwiedziny.


 


Dzień dziewiąty: Reklinghausen-Dormtund


27 km


Dziś praktycznie dzień odpoczynku. Wstaję około 8:00. Później śniadanie, rozmowy z wujkiem o aktualnej sytuacji w Niemczech i na świecie, a potem na 10:00 do kościoła.


Po mszy garstka ludzi spotyka się w salce na kawie. Chwilę rozmawiam z proboszczem, jest pod wrażeniem mojej wycieczki. Następnie odwiedzam kolege z Liceum, zagorzałego kibica Dormtundu. Na finał jednak biletu nie dostał (ja w sumie też jeszcze nie, muszę się chyba bardziej w relacje z trasy zaangażować).


Po obiedzie u cioci przejeżdżam 1,5 godziny do kuzynki na kawę. Dosyć długo rozmawiamy. W międzyczasie solidnie się rozpadało. Pod wieczór wykorzystuję przerwę w opadach, żeby dostać się na noc do cioci parę kilometów dalej, w tym samym mieście. Jutro kolejne odwiedziny – 100 km trasy i nocleg na trasie, przy granicy z Holandią.


Jak już jest okazja, to staram się, kogo tylko mogę, na chwilę odwiedzić, choć i tak wszystkich nie dam rady.

 
































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz